"Turbulencje" David Szalay

Słyszeliście o ,,hipotezie sześciu stopni oddalenia"? Otóż według tej teorii, każdego z nas dzieli tylko sześć kontaktów od innej, dowolnie wybranej osoby na świecie. Znaczy to, że liczba stopni znajomości między dwiema dowolnymi osobami w całej populacji ludzi na ziemi nie jest większa niż sześć. Prościej nazywana jest ,,teorią małego świata", którą zapoczątkował eksperyment Milgrama. Badacz nakłonił 300 mieszkańców dwóch sąsiednich stanów (Nebraska i Kansas) do udziału w eksperymencie. Zadaniem uczestników było przekazanie przesyłki człowiekowi z Massachusetts, a więc stanie oddalonym o ok. 2308 km. Chcąc tego dokonać, mieli oni prosić o pomoc wyłącznie swoich znajomych. Okazało się, że aby przesyłka dotarła, wystarczyło ją przekazać równo sześć razy. Stanley Milgram potwierdził w ten sposób swoja hipotezę, że dwóch przypadkowo wybranych mieszkańców kuli ziemskiej dzieli od siebie jedynie sześć poziomów znajomych.

Co ciekawe współcześnie, podobne obserwacje poczynił Netflix, którego biuro prasowe udostępniło informacje, jakoby każdy użytkownik usługi miał średnio 6 "wspólnych" seriali lub filmów z dowolnym innym użytkownikiem.

Czytałam wiele o ,,hipotezie sześciu stopni oddalenia" i nie sądziłam, że można przedstawić ją w tak literacki i zarazem namacalny sposób, jak dokonał tego Dawid Szalay w "Turbulencjach" właśnie. Tu poszczególne sceny rozgrywają się między kolejnymi lotami lub w czasie ich trwania. Każdy rozdział to inna samolotowa trasa i inne życiowe "turbulencje". Dwanaście rozdziałów, jak dwanaście teatralnych etiud, tworzy jeden, spójny spektakl, udowadniając, że wszyscy ludzie mają na siebie pośredni bądź bezpośredni wpływ, a świat jest tak naprawdę bardzo, ale to bardzo mały. Okrążamy wspólnie z bohaterami kulę ziemską, wylatując z Londynu, i na Londynie kończąc swoją podróż. Przekonując się, że choć jesteśmy różni, łączą nas podobne niepokoje, radości i smutki. Dawid Szalay wykazał, że wszyscy jesteśmy połączeni, niezależnie od miejsca, w którym przyszło nam wieść życie, czujemy i myślimy podobnie, doświadczamy tożsamych emocji.  

Obiektywnie mało tekstu, aby nazwać tę książkę powieścią, jednocześnie zbyt wiele emocji i mistrzowsko powiązanych zdarzeń, aby niepochlebnie określić ją mianem broszury. Zastanawiam się, ileż to trzeba mieć w sobie spostrzegawczości i empatii, aby stworzyć dzieło na miarę Davida Szalay'a. Autor, baczny obserwator zdarzeń, wkracza w życie bohaterów na krótko, przedstawiając nam jedynie wybrany moment ich biografii - niekiedy kluczowy dla dalszych losów. Pozostawiając w ten sposób pewien niedosyt, bo naturalnie chcemy wiedzieć, co zdarzy się dalej i jak potoczą się historie. Jednak myślę, że taki był właśnie pisarski zamysł - tu celem nie jest opowiedzenie historii od A do Z, ale raczej zobrazowanie, jak pędzi obecny świat. Narodziny dziecka, które okazuje się być niewidome -  stop, cięcie - śmierć dziecka pod kołami taksówki - stop, cięcie - kłótnia małżeńska, którą spostrzegają dzieci - stop, cięcie. Te powyższe mikro-spojlery mają na celu oddać dynamizm konstrukcji książki stworzonego dzięki charakterystycznemu, nagłemu przerwaniu opowieści i przejściu do następnego lotu, czyli rozdziału. 

Mam taką myśl. W "Turbulencjach" z prędkością światła pędzimy z opowieści w następną opowieść. Czy w realnym życiu nie postępujemy podobnie? Gnamy na złamanie karku, byle do przodu. Nie dajemy sobie czasu na należyte "zamknięcie" wyrastających na naszej drodze problemów i relacji, chcąc przebiec przez swoje dni na jednym oddechu. I po co? Przecież w ten sposób, nasze życie skończy się tak ekspresowo szybko, jak ta cienka, bo licząca zaledwie 140 stron, książka.