"Przebłysk" Robert Rient
Księżyc jest piękny tej
nocy. Po dniu upału, panującego od niedawna na naszych miejskich chodnikach i
słońca, które bezlitośnie spaliło mi dekolt, wyruszam w samotną podróż. Wyprawa
to niedaleka, trasa też dobrze mi znana. Ruszam z ciasnej sypialni, na równie
niewielki, blokowy balkon. Rytualnie popijam colę z lodem, mój klasyczny letni
trunek, od którego być może jestem uzależniona. Zastanawiam się, czy ktoś
jeszcze tak, jak ja bezskutecznie próbuje zasnąć. Na osiedlu głośno i gwarno,
jak to czasem bywa w letnią noc. Kilka przekleństw obija się o moje uszy, co
jak mniemam, świadczy o tym, że "pod trzepakiem" trwa spontaniczne
spotkanie okraszone piwem i niewybrednym żartem. A ja tak czekam i czekam....
aż chłodny powiew wiatru przyniesie mi choć najmniejszą zapowiedź snu. Myśli
moje krążą od tych zasadnych i poważnych, na przykład o tym, czy szkoła
baletowa, o której tak mocno marzy moja córka, byłaby dla niej dobrym miejscem.
Do tych mocno przyziemnych, jak ta wywołana obserwacją z poziomu czwartego
piętra, że samochód zaparkowałam w dość hmm... niestandardowy sposób, na co z
pewnością rano uprzejmie zwróci mi uwagę mąż. Ale do brzegu.
W pewnej chwili w
głowie pojawia się myśl, że może gdzieś indziej łatwiej się żyje, że może
gdzieś indziej szybciej się zasypia. A gdyby tak spakować plecak i ruszyć w
nieznane? Byle dalej... I nie rozpatrujmy tego pomysłu w kategorii
ucieczki, a raczej w ramach zaspokajania potrzeby zmiany, poszukiwania czegoś
nowego. A potem przypominam sobie, że przecież ktoś już to zrobił. Nie byle
kto, bo Robert Rient. Jeden z moich ulubionych autorów. Po lekturze jego
pierwszej książki, odważnym i mocnym w swoim przekazie
"Świadku", sięgnęłam po „Duchy Jeremiego”. Obie lektury serdecznie
polecam. A fakt, że niedawno w moich dłoniach znalazł się „Przebłysk”, jest
naturalną konsekwencją zauroczenia opowieściami Rienta.
Wyprowadził się z
Warszawy i ruszył do najdalszych zakątków naszego świata. Rosja, Tajlandia,
Malezja, Nowa Zelandia, Peru, Wyspy Wielkanocne. Był tam. Doświadczał nowych
smaków i zapachów. Podziwiał piękno świata i zdobywał nowe doświadczenia.
Jednak książka wydaje się opisywać zupełnie inną podróż – wędrówkę w głąb
siebie. Napisał o spotkaniu z własnymi słabościami i walce z nimi. Umysł
zachęcał autora do powrotu, zmęczone ciało utrudniało dalszą drogę. Jednak
pokonał przeciwności i znalazł to, czego od dawna szukał. Książka porusza temat
walki z wewnętrznym lękiem przed zadaniem sobie pytania o sens naszego życia i
o to, jacy naprawdę jesteśmy.
Tak sobie myślę, że do
szczęścia potrzeba nam dużo wiedzieć o... sobie, a tak mało mamy na pozyskanie
tej wiedzy czasu. Robert Rient zmierzył się z wyzwaniem odnalezienia w
sobie siebie. Tego prawdziwego, wyjętego z codziennych ról i ogołoconego z
przywdziewanych raz po raz masek. Trudno jest w pełni poznać siebie, a jeszcze
trudniej to swoje odkryte „ja” zaakceptować. Życie upływa nam w biegu, pełno w
nim czasozapychaczy. Może warto się zatrzymać. Zastanowić się, czy siebie
samych w ogóle lubimy i czy w życiu zmierzamy we właściwym kierunku.
"Od podróży z plecakiem znacznie
bardziej heroiczne i wymagające uważania na siebie wydaje mi się słuchanie
wiadomości, chodzenie do pracy, która zabiera osiem, a z dojazdami dziesięć
godzin, płacenie rachunków, życie historią ludzi z telewizora, których nigdy
nie spotkałem, ale w imię których gotów jestem znienawidzić innych ludzi,
którzy wybrali historię innych ludzi z telewizora, gromadzenie rzeczy i
wyposażanie domu, martwienie się”.
Księżyc niezmiennie piękny, a do rano już ciut bliżej. Kończę swoją nocną podróż. Mogę już wracać z balkonu do sypialni, a ze mną moje uspokojone myśli. Dobranoc.