Przynależność do miejsca i czasu

"Zdejmuję jedwabną sukienkę z wieszaka i wycinam otwarte usta poniżej talii. Nożyczki są tak ostre, że przychodzi mi to bez trudu, jakbym metalem przenikała przez wodę... Układam rzeczy obok siebie na łóżku, jak chore przyjaciółki. Drę płaszcze na strzępy, guziki spadają na podłogę. Rwę swetry. Rozszarpuję spodnie, jedne po drugich. Ustawiam buty na parapecie i obcinam języki. Dobrze. Czuję, że żyję".


Tessie, bohaterka książki Jenny Downham "Zanim umrę" ma szesnaście lat. Już wie, że siedemnastu mieć nigdy nie będzie. Dlatego rozpoczyna swój wyścig z czasem po doświadczenia mierzone przyspieszonym pulsem i poszarpanymi snami. Zachłanna na to, co nowe i dotąd niedostępne realizuje swój plan pełna nadziei, że wartość życia należy oceniać intensywnością doznań, a nie długością jego trwania. W krótkim czasie, jaki jej pozostał, pragnie się nasycić do granic wytrzymałości emocjami, milionem kolorów i zapachów, nawet za cenę zranień, bólu i rozczarowań. 

Zdarza się, że i w nas budzi się taka Tessie, choć pozornie jesteśmy dojrzali i nie mamy już nastoletnich lat, kiedy przed oczami staje perspektywa końca, zburzenia ustalonego porządku, wiele jesteśmy w stanie zrobić inaczej i odważniej. Czy naprawdę potrzeba nam strachu, że nasz czas się kończy, aby sięgać poza horyzont własnych bezpiecznych oczekiwań?

A gdyby tak odwrócić perspektywę zaproponowaną przez autorkę książki i w miejsce świadomości nieuchronnego końca naszych dni, świat dawał nam nieograniczony ilością oddechów czas? Czy wtedy bylibyśmy spokojniejsi, że zdążymy poczuć się w pełni prawdziwi? Czy dalibyśmy sobie wewnętrzne przyzwolenie do nieskończonej liczby nowych początków i popełniania błędów wiedząc, że zawsze zdążymy je naprawić i zadośćuczynić? Może nauczylibyśmy się więcej słuchać, a mówić mniej, wolniej i ciszej bez lęku, że nie starczy czasu, aby wyartykułować wszystko, co w nas ważne, czyste i szczere. Czy wtedy wreszcie potrafilibyśmy odpoczywać, odrzucając zupełnie tak przecenianą obecnie i wyniszczającą  wielozadaniowość, a uważność byłaby czymś naturalnym, a nie trudnym zadaniem omawianym w gabinetach psychoterapeutów i polecanym w poradnikach. I może już nie frustrowałyby nas opóźnione pociągi, korki uliczne i kolejki w sklepach?

Przynależymy do czasu i miejsca. Świadoma obecność, choć jest wszystkim, co mamy, staje się ostatnim punktem na liście naszych priorytetów. W realnym świecie wymagającym od nas nieustającej uwagi nie zapominajmy o skupieniu się na teraźniejszości. Szanujmy rytm danej chwili, nie zagłuszajmy jej ulotnego uroku, bo jedyną drogą do życia nadzwyczajnie jest wykorzystanie tego, co pozornie zwyczajne. Lepiej, żebyśmy to zrozumieli, zanim tak jak książkowa Tessie przyjdzie nam konsumować doświadczenia zbyt gwałtownie, niebezpiecznie, na siłę i do omdlenia ze strachu, że nie zdążymy odpowiednio mocno i optymalnie żyć.   

Historię Tessie traktuję jak opowieść o przeobrażaniu się, ewoluowania w nową formę i dorastaniu. Powieść pięknym literackim obrazem przybliża prawdę o tym, że zmiana jest nieodłączną częścią życia i jedyną stałą. A jeśli już przyjdzie nam zamknąć ten pełen niespodziewanych zwrotów akcji proces, zwany tak dumnie życiem, może się okazać, że jedyne czego będzie nam żal, to tych niedokończonych rozmów w biegu, nieodbytych podróży w głąb siebie i niezarejestrowanych w głowie z należytą starannością i do końca zachodów słońca.