Przychodzimy na świat po to, żeby utonąć?
Pisanie o książkach tak dobrych, jak "Zawsze przychodzi noc" budzi we mnie obawę, że moje słowa zachwytu zabrzmią infantylnie lub będą niewystarczające, aby przekonać Was do lektury. Jednak potrzeba dzielenia się radością z odkrycia tak rewelacyjnej prozy zawsze we mnie wygrywa z niepewnością i oto dziś polecam z całego serca książkę, o której nie mogę przestać myśleć.
Niektórzy przychodzą na świat po to, żeby utonąć - takie słowa usłyszała Lynette, główna bohaterka książki ,,Zawsze przychodzi noc" od swojej matki. Pomimo traumatycznych doświadczeń, stanów depresyjnych i prób samobójczych, dziewczyna walczy o "dobre życie" wierząc, że przekraczając własne granice jest w stanie utrzymać się na powierzchni.
Willy Vlautin za pośrednictwem wykreowanej przez siebie postaci kobiety po przejściach, niestabilnej psychicznie, a jednocześnie silnej i walecznej udowadnia, że otaczający nas świat zewnętrzny jest równie ważny, jak ten wewnętrzny. Bywa, że największa bitwa, jaką musi stoczyć człowiek, to ta z własnym lękiem. Dzięki tej powieści stajemy się świadkami takich właśnie zmagań.
Poznajemy Lynette, kiedy ma 30 lat i towarzyszymy jej przez czterdzieści osiem godzin. Jesteśmy biernymi obserwatorami jej gonitwy za marzeniem i przejmującej walki o zachowanie równowagi psychicznej w obliczu powracających bolesnych wspomnień i narastającego zagrożenia. Z każdym akapitem "czujemy" bohaterkę mocniej, rozumiemy lepiej jej życiowe wybory i powoli tworzymy w swojej głowie obraz człowieka, któremu mimo jego słabości i popełnionych błędów, kibicujemy całym sercem i w którym jest cząstka każdego z nas.
Lynette mieszka w wynajętym, starym domu w Portland wspólnie z rozczarowaną życiem, wycofaną i pogrążoną we własnym odrealnieniu matką i niepełnosprawnym intelektualnie starszym bratem. Ich relacja jest skomplikowana. Cała trójka jest od siebie zależna, jednak nie jest to układ dający siłę i wsparcie komukolwiek z tej rodziny. Codzienność jest pełna niewypowiedzianych słów i trudnych emocji.
Ważnym elementem powieści są relacje Lynette z bratem. Niepełnosprawny intelektualnie chłopak, zaniedbywany emocjonalnie przez zgorzkniałą i nieszczęśliwą matkę, jest głównej bohaterce bardzo bliski, czuje się za niego w pewnym sensie odpowiedzialna, niejednokrotnie odczuwając strach, że nie podoła tej roli z uwagi na problem z osiągnięciem własnej równowagi psychicznej. Z jednej strony łączy ich szczególna więź zbudowana na kanwie wspólnie przeżytego dzieciństwa, ale z drugiej - jest to relacja dla Lynette ograniczająca i odbierająca siły, których i tak ma niewiele, bo większość każdego dnia zużywa na ratowanie samej siebie.
Mam taką myśl w głowie, że tak naprawdę problemy psychiczne bohaterki nie zostały w pełni sklasyfikowane. Dowiadujemy się o jej stanach depresyjnych, atakach agresji, próbach samobójczych, trudnym dorastaniu, o dokonaniu przez nią aborcji, pobycie w szpitalu psychiatrycznym, ale jej samej autor nie zamyka w ramy konkretnego zaburzenia, czy też choroby psychicznej i może to właśnie sprawia, że ta historia jest tak uniwersalna i pokazuje, że nawet przy braku stabilności wewnętrznej, można żyć najlepiej, jak to możliwe, wielokrotnie w życiu zaczynać od nowa, upadać i podnosić się, po prostu walczyć o siebie.
Opowieść Vlautina, mistrzowsko skonstruowane studium ludzkiej natury, ukazuje uniwersalną walkę człowieka o bycie dobrym. Od tych zmagań nie ma przerwy. Każdy dzień to dla bohaterki przegrana lub zwycięstwo w bitwie ze złymi podszeptami. Taka jest Lynette. Nie przestaje wierzyć, że po zbliżającej się kolejnej ciemnej nocy, ujrzy świt i wreszcie poczuje się bezpieczna.
Super, że mogłam odkryć tak inspirującą dla mnie postać i na nowo uzmysłowić sobie, że wyrazem odwagi i siły charakteru nie zawsze muszą być śmiałe czyny. Często przejawem wewnętrznej mocy jest wzięcie pełnej odpowiedzialności za własne życie lub po prostu przetrwanie tej jednej, najtrudniejszej nocy i pełen nadziei uśmiech na widok poranka.